Był z gatunku tych pisklaków,

którym wykluły się same nogi, reszta ciała tkwiła bezpiecznie pod skorupą.
Cały czas na coś wpadał i mówił niewyraźnie, że nie zamierza iść na terapię. Przecież w końcu przydzwoni w coś na tyle twardego, że sprawa się sama rozwiąże. Po co przyśpieszać nieuniknione? Poruszał się więc bardzo, bardzo ostrożnie. Chodzący po omacku mogliby się od niego uczyć.
Jego bracia i siostry z gniazda już dawno posiadali własne gniazda. Na rodzinnych spotkaniach, gdy myśleli, że nie słyszy, dziękowali Panu, że to chyba nie genetyczne.
— Przynajmniej oszczędzimy na twojej trumnie! — mawiał mu ojciec, gdy trochę popił.