Gdy płukał włosy,

przez chwilę zyskiwały one właściwości płynu. Ślizgały się między palcami i podążały za dominującym strumieniem wody, zależnym od zmiany kąta nachylenia głowy pod kranem.
Końcowy etap wędrówki płynnych włosów nazywał „wędkowaniem w odpływie”, choć poza śladami szlamu na ręcznikach, nie udało mu się nigdy nic wyłowić.
Naprawdę. Nigdy nie nadszedł dzień, gdzie podnosząc głowę (umiejętnie, wręcz nonszalancko, przechylając ją na bok, by uniknąć starcia z baterią) znad zlewu czy umywalki, zobaczyłby dyndającego na końcówkach, dajmy na to, małża. Albo chociaż jakiś pierścionek. Nawet taki z przekrojonych w poprzek liści cebuli.