Istniały wtedy różne przerażające rzeki,

ale zdecydowanie najstraszliwsza była Rzeka Krwi z Nosa. Według ówczesnych analiz, samej krwi z nosa było tam najwyżej dziesięć procent. Resztę stanowiła menstruacyjna i zwykła, ze skaleczeń przy krojeniu warzyw. No ale nazwa się przyjęła.
Na spływy zapuszczali się tam tylko najwięksi amatorzy różowej piany. Właściwie tylko olimpijczycy.
Nawet ci, którzy pokonali ją wielokrotnie, nie potrafili powiedzieć przez jakie kraje przepływa i czy ich deformacje mają z nią jakikolwiek związek. Reporterzy pism i programów popularnonaukowych nigdy nie wracali. Prawdziwi naukowcy darowali sobie już całe lata temu i tylko nieliczni próbowali rozgryźć, czy obrazy z satelitów nie pokazują akurat tego co mają pokazywać, czy może te dziwne chmurzaste zakłócenia wędrują razem z jej aktualnym korytem.
Co wiosnę ktoś zauważał na wodzie niemowlaka lub kilka płynących na jakimś dorodnym strupie. Nurt był wtedy zawsze wyjątkowo wartki, więc trudno było w nie czymkolwiek trafić. Rodziło to legendy, że one gdzieś wychodzą na brzeg, dorastają, a potem mają dzieci z prawdziwymi ludźmi. Czasem ktoś kogoś podejrzewał i rozpalały się pochodnie.
Przed naszymi czasami jakoś tak strasznie dużo padało akurat wodą, i chyba cała krew wreszcie spłynęła do któregoś morza lub oceanu. Musiała osiąść na dnie, tak że zupełnie jej nie widać. Trudno więc poznać, która to właściwie była rzeka. Dlatego, kochanie, należy wodę przegotować przed spożyciem.