Mimo, że prysznic był zimny,

plecy zaczęły się pocić tuż po ich wytarciu. Lustra były źle rozmieszczone i trudno było dostrzec co się na nich dokładnie dzieje.
Jeden por był większy od innych i dosłownie się z niego lało. Przypominał wylot rury co chwilę tryskający ściekami. Jak w Kapitanie Planecie, zanim Kapitan coś z tym zrobił. Gdy por miedzy tryśnięciami dawał radę coś wydusić, przeklinał to lato, kiepską wentylację i fatalną gospodarkę cieplną własnego organizmu. Potem znów się krztusił.
Ręcznik nie stawiał zbyt wiele na to, że zdąży wyschnąć do następnego prysznica. W dodatku rzucony został na suszarkę nierówno i bał się, że zgnije w nakładających się na siebie miejscach.
Człowiek podchodził do tego trochę inaczej. Najpierw myślał chwilę o klapkach, które miał już dwa lata więc musiały śmierdzieć. Potem, myjąc zęby, o ostatniej, zbyt dawnej, wizycie u dentysty. Nareszcie, gdy udało mu się wyczuć masę wilgoci na plecach, martwił się tylko, czy koszulka da radę to wchłonąć. Koszulka (wyprana nie dalej niż przedwczoraj przez innego człowieka) broniła się nogami i rękami przed byciem naniesioną. Jedyne co jej się udało, to być chwilę tył na przód, co pozwoliło jej równomierniej rozłożyć na sobie pot.
Sam dzień okazał się całkiem fajny.