Musiał nie przyjść dziś.

Obaj rezerwowi chyba też, bo podeszli i powiedzieli ci, żebyś szedł z nimi. Choć zrobili to w stylu „nie mamy kogo wziąć, więc musisz to być ty, bo wprawdzie jesteś trochę śniady, ale zawsze, kurwa, przychodzisz na galowo” poderwałeś się i ruszyłeś całkiem żwawo, na lekko tylko drżących nogach, zadając masę pytań (nie odpowiadali na nie) i komentując (nie reagowali jeszcze bardziej).
— Na pewno to znasz? — upewnili się przed drzwiami do sali gimnastycznej.
— Tak, przecież był zadany w zeszłym tygodniu, dostałem nawet cztery plus, bym dostał na luzie piątkę, ale podobno moja interpretacja, choć odważna, to…
— Dobra, włazimy, tylko poczekaj, aż skończą śpiewać!
No więc zadeklamowałeś „Święta miłości kochanej ojczyzny”. Nie było braw, bo zaraz znowu zaczęły śpiewać.
Stałeś tuż obok, prawie wszystkie z ósmej klasy, już trochę rumiane i spocone po tych kilkunastu wyśpiewanych wzlotach, ale głównie jednak upadkach tego kraju. Kręciło ci się w głowie w rytm ich oddechów.