Nikt nie powie, że jego ulubionym owocem są mirabelki.
To jest, nikt o zdrowych zmysłach. Spytaliśmy w końcu ponad siedem osób, i choć jedna nawet powiedziała jabłko (po czym się zarumieniła), to nikt nawet nie zahaczył o jakikolwiek rodzaj śliwki.
Mając powyższy dowód naukowy z głowy, możemy się uczciwie skupić nad dlaczego. W tym celu udajemy się na opuszczone działki, by zerwać trochę tego plugastwa. Nie żeby jeść, broń boże, tu nie ma nawet zlewu, a co dopiero wrzątku.
Mirabelki dzielą się na zielone, żółte i zgniłe. Pospolite kolory, co z pewnością świadczy także o smaku.
Z opuszczonych działek udajemy się na bazar. Są! Ale nie w przyzwoitych warzywniakach, tylko u tak zwanych bab. W ciągu piętnastu minut obserwacji nikt ani trochę nie kupił. Nie dziwne, skoro można sobie samemu zebrać za rogiem. Tylko po co.
Na bazarze zaopatrujemy się w niemieckie słodycze bo „takich jeszcze nie widziałem”. Posileni, udajemy się do domów by spisać konkluzję.
Mirabelki są dla dzieci.