On mówił, że usta jego,

aby się otworzyć, pierwej muszą smak rozmarynu poczuć. [Wyczytał, że rozmaryn był kiedyś na południu łączony z pomyślunkiem, tak jak olej u nas. Ale olej jakoś średnio brzmiał w ustach, więc zdecydował się na rozmaryn (choć przyznawał, że olej i rozmaryn się wyśmienicie łączą na pieczonych ziemniakach)] Nie zmieniało to faktu, że nikt i tak nie wiedział, o co mu chodzi.
Dla podkreślenia, zaczął więc nosić w kieszeni gałązkę świeżego rozmarynu. I przed rozpoczęciem mowy, zwykł listek przegryzać.
I tak, roztaczał wokół siebie rozmarynową aurę, co według niego, miało nastrajać rozmówców, do światłego przebiegu konwersacji. W praktyce jednak, wzbudzało u nich jedynie przeczucie, że zaraz będzie się piec ziemniaki.
Prawdę mówiąc, też by coś zjadł.