W tamtym równoległym świecie

od zawsze istniały pralki i każdy miał swoją osobistą. Taką prawdziwą, amerykańską, nie jakiś skarłowaciały europejski wypierdek.
I codziennie, używając swych kontorsjonistycznych umiejętności (a każdy tam, te umiejętności miał, bo każdy tam, trenował bycie kontorsjonistą od małego), każdy wchodził do swej pralki i umiejętnie naciskając kończynami wnętrze bębna zaczynał się obracać. Tak na sucho, z otwartymi drzwiczkami. Najlepsi wyciągali ponad osiemdziesiąt obrotów na minutę, bez rzygania.
Po takim obracaniu (coś jak huśtanie się na huśtawce, ale dużo bardziej), każdy wychodził z oczyszczonym umysłem. Nie było więc państw i religii (buddyzmu też, cwaniaki) Prawie całkiem tak, jak ongiś śpiewał John Lennon, tylko, że hipisów, tfu, też nie było.
Aha, i ateistów, rzecz jasna, również nie. Pomiędzy sumiennym ćwiczeniem kontorsjonizmu i kręceniem się w swoich pralkach, ludzie mieli naprawdę istotniejsze problemy, niż te kultywowane przez nas.
Jeden z badaczy z naszego świata, twierdził, że to wszystko dzięki temu, że nie było tam nigdy Żydów. Ale koledzy wcisnęli go na trochę do pralki i mu przeszło.