Zamknął oczy i dokopał się do strachu.

— No, przecież nie ma się co bać! — mówił strach. — Przecież nie ma się co bać! Naprawdę, nie ma się co bać!
Ciężko było w to wstawić jakieś własne słowo, a co dopiero całą narrację. Nawet trudno było przeprosić, że się przeszkadza.
Zwymiotował wprost na strach i trochę na swoje buty.
Strach przestał mówić i zaczął dokładnie zlizywać. Nie jak kot futerko, ani jak pies miskę. Bardziej jak coś, co czeka aż wszyscy Aztekowie zasną i wdrapuje się na piramidy, żeby skosztować ołtarz.