Ze środka gitary zaczynają wypełzać węże i to chyba nie są jakieś tam zaskrońce. Zdradzieckie struny, zamiast powstrzymać ich ucieczkę, rozszczepiają gady na mniejsze.
Tu na chwilę przerywasz panikowanie, bo odkrywasz że maluchy syczą zgodnie z barwą tnącej struny.
Zaczynasz nawet myśleć o garnku, pokrywce i niewielkim przedstawieniu muzycznym. Plany niestety przerywa ci ukąszenie i zmuszony jesteś znów oddać się panice.
Budzisz się z twarzą oblepioną czymś, co chyba jest zaschniętą pianą. Reszta ciała lśni (chyba nie tylko) od potu. Po muzykalnych wężach ani śladu.
Wlokąc za sobą gitarę dotaczasz się do wanny.