Zwykła pastewna kukurydza.

Chyba. Bo gdy się ją jadło, wydawała się całkiem dla ludzi.
Kradzione zawsze smakuje lepiej, bulgoczą jelita. Ale na nich nie można polegać. Co i rusz kapryszą, grożąc zwrotami. Zgagą przypominają smaki z niedalekiej przeszłości, idealizując tym samym te z dalekiej. Nie zawsze rozpoznajesz co tak naprawdę im odbija.
Ale kukurydza. To nie były jakieś szczególnie chronione pola. Ot, rów czy drut elektrycznego pastucha. To nie były też jakieś szczególnie twoje pola, czy też pola krewnych, którzy nie mieliby nic przeciwko.
Krewni zawsze nakarmią, burczą kiszki. Lepiej niż jesteś w stanie sam, dodawały. Pamiętasz, jak wtedy? Ale zaraz, wtedy to przecież nawet nie byli twoi krewni. Traktowali cię jak swojego, syczą.
Ale kukurydza. Najmilsze było wyrywanie jej z pieczęci liści i tych miękkich włosów. Później, obgryziona do połowy lądowała w rowie czy krzakach. Kolejne dwie czy trzy ładowałeś do plecaka na później. Często oznaczało to kosz, bo przecież w domu był obiad i deser.
Już na sam jej widok nie mogłeś się powstrzymać, skręcają trzewia. To nie tak, zaprzeczasz, nie było tam kwestii powstrzymywania. Sama jej obecność, możliwość, uzasadniała twe działanie.
Niezadowolone z takiego obracania spraw, jelita decydują się na ból. To tylko zwykła kukurydza, zwijasz się nie chcąc ustąpić pola.