— Próbowałem już wszystkiego —

mówisz odkładając kartę dań, ale osoba naprzeciwko jakimś cudem uznaje, że właśnie przyznałeś się do raka czwartego stopnia i twoje pierdolnięcie w kalendarz jest kwestią tygodni, miesięcy najwyżej. Zaczyna więc ci współczuć niemalże tak rozlegle jak twoje rzekome przerzuty i stanowczo nalega, żeby zapłacić rachunek, choć wydaje ci się, że wyraźnie dałeś do zrozumienia, że nie będziesz nic zamawiał.
— Aż tak źle wyglądam? — próbujesz zażartować, co niezamierzenie wywołuje falę silniejszego współczucia (co każe ci się zastanowić, czy może ze współczuciem nie jest jak z temperaturą w kelwinach – można mieć coś w dupie i to jest absolutne zero, ale górnej granicy nie sposób osiągnąć). Zaczyna więc opanowywać cię poczucie winy z powodu twojej bezczelnej bezrakowości, przez co składasz sobie uroczystą obietnicę przebadania prostaty, bo faktycznie szczasz ostatnio trochę cieniej.
Zamawiasz także podwójny koniak, co wyraźnie rozluźnia twojego rozmówcę.
— I tak nie zdąży mi zaszkodzić. — Mrugasz porozumiewawczo i bierzesz łyczka.