Bochenek wyszedł zgrabny,

przykryty miłą dla oka, obiecującą chrupanie skórką.
Ale co z tego. Od Wielkiej Ucieczki Przeżuwaczy nikt nie miał jak robić masła. Wołowiny i cielęciny też. I tych dywaników z krowiej skóry co się je spotyka czasem na podłodze, czasem na ścianie, ale zawsze na wsi.
Wracając do bochenka, to został on zjedzony częściowo ze smalcem. Reszta z sojowym twarożkiem z rzodkiewką i szczypiorkiem (możliwe, że też sojowymi). Po tym bochenku przyszło wiele innych, równie zgrabnych i chrupiących. Były wkładane do święconek, jedzone do bigosu, jako kanapki z margaryną, a nawet robiono z nich tosty, choć to nie ten rodzaj pieczywa.
Krowy i reszta wróciły jakieś piętnaście lat później. Postawiły surowe warunki, ale i tak wszyscy się cieszyli.