Jeżeli akurat siedział na ławce w parku,

i miał nieposkromioną potrzebę zwymiotować, starał się robić to zawsze za ławką. W ten sposób, rzygi spadną na trawę, nawożąc ją przy okazji. Właściwie, to swymi wymiocinami wyświadczał parkowi przysługę. Gardził osobnikami, rzygającymi wprost pod nogi, na chodnik. Zero świadomości.
A już będąc przy świadomościach, ocierając usta (chusteczką wyjętą z plecaka, nie wierzchem dłoni, czy rękawem), uświadomił sobie, że właśnie, akurat chyba dziś, minęło tyle czasu, odkąd szwendał się półpijany po mieście i jego okolicach, pełen radosnej pewności, że ma jeszcze tyle czasu.
Następnego dnia, przechodząc obok ławek spoglądał, przy asyście Słońca, uważnie za nie. Za żadną nie było trawy, głównie wilgotna ziemia. Błoto.