Śmierć była wtedy jeszcze mała, przez co mało kto brał ją na poważnie.
— To ma być kosa? — zadrwił Sum. — Chyba do obcinania moich wąsów! — prychnął, po czym na wszelki wypadek dał nura w rzeczny muł, bo był bardzo przywiązany do swoich wąsów.
Śmierć westchnęła i przysiadła na trawiastym brzegu. Po chwili ściągnęła kaptur. Sierpniowe słońce prażyło tak mocno, że wydawało się to bardzo rozsądne, nawet jeśli było się niewrażliwym na warunki atmosferyczne i na jakiekolwiek inne warunki, a kaptur miało się z pracy. Po chwili, a może po godzinie, przyczłapał niedźwiedź.
— Słyszałem że na kogoś chudego mówi się „skóra i kości”, ale ty chyba skórę zostawiłaś w domu! — zagadał dobrodusznie.
Śmierć nie odpowiadała. Nawet nie zdawała się dostrzegać niedźwiedzia. Jej puste oczodoły śledziły płynące z leniwym nurtem listki. Chyba zbliżała się jesień.
Niedźwiedziowi nie popsuło to nastroju.
— Hej, a widziałaś może łososie? — zapytał po chwili. — Wiesz, one powinny mieć teraz tarło, spływają wtedy całymi chmarami z morza, w górę rzeki i…
— Widziałam Suma — przerwała mu Śmierć.