Tak, tak, ktoś musi najpierw zginąć

abyś mógł znaleźć zwłoki.
Była to szokująca wiadomość dla tego labradora. Naprawdę wydawało mu się, że trupy były tam od zawsze, a on je po prostu znajdował. Dzięki temu ludzie u niego dzielili się na dwie wyraźne grupy - liczniejsza wiecznie żywa i ta niewielka wiecznie martwa.
Węch pogorszył mu się z dnia na dzień. Przestał odróżniać. W końcu znalazł kogoś żywego. Potem coraz częściej, aż wywalono go wreszcie z zabójstw i przydzielono strażakom.
Bez przekonania ratował by ci ludzie mogli potem losowo ginąć gdzieś indziej.
Już na emeryturze, odwiedzany przez szczeniaki, które podobno były w jakiś pokrętny sposób z nim spokrewnione, wspominał jedynie policyjne czasy.
Jeżeli (wdzięczna mu) osoba u której mieszkał była tym trochę zawiedziona, to nie zdradzała się z tym.