Unosisz się trochę na palcach.

Brak snu opiera cię o podmuch wiatru. Twe myśli, ubrane już dawno w piankę, ślizgają się po nim.
Powinieneś coś liczyć, albo chociaż obrać gdzieś punkt. Zamiast tego nasiąkasz szumem pobliskich topól. Pylą, więc kręcisz się w nosie i na którejś z pięt.
Tymczasem małe gałązki szukają słabych punktów – zbyt dużych przerw między otoczeniem, kątami widzenia i drętwym mrowieniem tam, gdzie ubranie zwija się w fałdki by je złapać.
Równasz boki i zamierasz. Kaprys kanapki ze stacji benzynowej.
Aż pył z suchej kory prosi o azyl pod paznokciami. Łaskocze, swędzi, drapie, kaleczy w rytm odzyskiwanego tętna.

No idź.
No chodź.