Więc ktoś z doradców wymyślił Tydzień Złotej Kury.

Okazało się to strzałem w dziesiątkę. Wiadomo, że Warszawiacy chowali kury po domach, ale że aż tyle? Co bardziej pomysłowi, chwytali nawet dzikie kaczki ze stawów, malowali i próbowali przepchnąć jako kwoki. Niektórzy nawet charakteryzowali gołębie. I to wszystko dla kasy, wiedząc, że te ptaki się zabije, da im zgnić, a potem wykorzysta w Służbie Zła. No, prawie Zła.
Rytuał miał miejsce na murawie Polonii. Pani Prezydent chciała Legii, albo nawet Narodowy, ale ten cały skup nadszarpnął budżet. No i na narodowym przecież zaraz grać ma Rajana a na Legii Weekend. Zajęte. Polonia zaś, jak zawsze miała długi, nikt nie chciał na niej nic śpiewać, no i się udało.
Martwe ptaki rozłożono w koncentrycznych kręgach, a pośrodku nagie ciało podobne bardzo do Zbigniewa Hołdysa (albo tego drugiego grubego z Budki Suflera), z tkwiącym w brzuchu trójzębem, albo taką gitarą z dawnych, metalowych lat.
Było to wszystko tak sugestywne, że nawet nie musiała wybijać północ, jak kazał ten pan z Ezo TV. Już o 19 zerwał się wiatr, zaraz potem przyszła burza, strugi deszczu i tak dalej. Ktoś na trybunach nawet się oświadczył. I stało się. Coś nagle pierdolnęło solidnie. Ni to błysk, ni to piorun, tak jakby małe słońce. Paru Polonistów myślało nawet, że to puchar wrócił.
Chwila i kurz opadł. Niebo też już czyste. Po ptactwie i Hołdysie ani śladu. Już z tysięcy gardeł miał wydobyć się jęk zawodu, ale oto spojrzeli na jedną z bramek, gdzie powoli, z wyrazem rozkoszy na brodatej buzi, odlewał się na słupek Czesław Niemen. Zawsze był za Legią.